Reprywatyzacja w Warszawie. Roszczenia za 50 zł sąd nie kupił

Iwona Szpala, Małgorzata Zubik 17.06.2016

Znany kupiec roszczeń wydał 50 zł na prawa do kamienicy w centrum Warszawy. Po jej przejęciu zażądał od miasta jeszcze 5 mln zł za to, że przez lata na niej nie zarabiał. Postawiła mu się prawniczka z dzielnicy Śródmieście. Po wygranej straciła pracę.

C hodzi o Marka Mossakowskiego i adres Hoża 25a, o który procesował się z miastem prawie sześć lat. Sąd nawet przyznał mu 1,6 mln zł, które Warszawa wypłaciła, ale ostatecznie kupiec sprawę przegrał, a pieniądze będzie musiał zwrócić.

Choć trudno w to uwierzyć, Mossakowski kamienicę przy Hożej naprawdę przejął dzięki roszczeniu odkupionemu za 50 zł. I nie był to pierwszy taki przypadek w jego karierze. Kilka lat temu pisał do sądu: "Posiadam roszczenia do nieruchomości warszawskich, ale nabyłem je w większości w dawnych latach, wszelkie te roszczenia nabywane zawsze w udziale i za kwoty od 100 zł do 1 tys. zł (z przewagą transakcji po 100, 200, 300 zł)".

Moje grunty warszawskie

Hoża 25a, kamienica, która przetrwała wojnę, to dziś nic wielkiego - do przejęcia dziewięć mieszkań, cztery lokale użytkowe. Mossakowski - z zawodu antykwariusz, z zamiłowania kolekcjoner roszczeń reprywatyzacyjnych - lubi takie adresy, budynki z lokatorami. W warszawskim ratuszu jest znany od czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. To właśnie wtedy Mossakowski po raz pierwszy kładzie na stole spis kilkudziesięciu adresów, który zatytułował "Moje grunty warszawskie". Zaskoczonym urzędnikom powiedział, że zamierza przejąć je wszystkie. Wartość tych adresów to kilkadziesiąt milionów złotych.

W Hożą 25a inwestuje jeszcze pod koniec lat 90. Dociera do jednej ze spadkobierczyń właścicieli kamienicy, którym odebrał ją dekret Bieruta. Kobieta sama nie potrafiła unieważnić przed Samorządowym Kolegium Odwoławczym decyzji o nacjonalizacji.

Mossakowski płaci jej 500 zł za połowę praw do Hożej. Taką umowę potwierdza notariusz. I już trzy miesiące później Mossakowski zdobywa przed SKO korzystną dla siebie decyzję. Idzie więc do ratusza po "swoje".

Sprawa się przeciąga, do władzy w Warszawie dochodzi PiS. Wtedy nie ma klimatu dla reprywatyzacji, do tego Mossakowski nie zrobił dobrego wrażenia w ratuszu. Urzędnicy ustalili, że skupuje prawa do przedwojennych kamienic m.in. od staruszek. - Jak tylko Leszek [Kaczyński] usłyszał, że chodzi o starsze panie, polecił sprawę zbadać, bo panie mogą być wykorzystywane - mówiła nam Elżbieta Jakubiak, szefowa biura byłego prezydenta. - Sprawdzaliśmy drobiazgowo, Mossakowski robił się niecierpliwy, składał skargi na urzędową opieszałość, wpadał bez pukania, krzyczał, że się go szykanuje. Wydaje mi się, że za naszych rządów nie dostał niczego z tej swojej listy.

Lepsze czasy dla kupców roszczeń przychodzą wraz z Platformą. Hanna Gronkiewicz-Waltz odmraża reprywatyzację, bo miastu grożą pokaźne kary finansowe za zwlekanie ze zwrotami.

Mossakowskiemu czekanie się opłaca. Na początku 2008 r. zostaje współwłaścicielem kamienicy na spółkę z drugą ze spadkobierczyń sędziwą panią Anielą.

Po kilku miesiącach idą do notariusza. Tam 84-letnia spadkobierczyni sprzedaje "całe przysługujące jej prawa i roszczenia do nieruchomości przy Hożej za wyjątkiem roszczenia o oddanie gruntu w użytkowanie wieczyste". Za to Mossakowski płaci 50 zł. Ma już cały budynek - co na tym etapie kosztowało go raptem 550 zł - i zaczyna wprowadzać swoje porządki. Pozbywa się lokatorów komunalnych. Sąsiedzi z bloku obok powiedzą nam później, że pamiętają, jak ostatnią lokatorkę wynoszono na noszach.

 

Reprywatyzacja. Pięć milionów w tydzień

Przejęta za bezcen kamienica to wciąż za mało. Latem 2009 r. prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz dostaje pismo od Mossakowskiego. Kupiec roszczeń żąda pieniędzy, dowodzi, że miasto korzystało z kamienicy na dziko, a przecież to on mógł zarabiać na Hożej 25a. Straty oblicza precyzyjnie: to 5,184 mln zł. Mossakowski instruuje: "Zapłaty należy dokonać na moje nazwisko i adres podany powyżej przekazem pocztowym w terminie 7 dni".

Przekazu nie ma, więc Mossakowski idzie do sądu. Do pozwu dołącza ksero umowy z przedwojenną właścicielką panią Anielą - to kluczowy dokument, który pozwoli mu walczyć o pieniądze z miejskiej kasy.

Zaczyna się dobrze. Sąd okręgowy zwalnia Mossakowskiego z kosztów sądowych z tytułu ubóstwa.

To nie jedyny raz, kiedy Mossakowski wnioskuje o zwolnienie z opłat. Pisze do sądów, że co prawda odzyskuje nieruchomości, ale "ze względów rodzinnych i uczuciowych" przepisuje je na matkę. Poza tym jest lokatorem mieszkania komunalnego, jeździ starym samochodem, antykwariat nie daje dochodów, zaś konto zajął mu komornik. Co więcej, zysków nie daje też 10-hektarowe gospodarstwo, bo "brak [tam] ziemi nadającej się do uprawy, brak sprzętu, środków finansowych, siedliska". Dlatego czasem finansowo wspiera Mossakowskiego mama.

Pozwem o odszkodowanie za Hożą zajmuje się dzielnica Śródmieście. Tamtejsi prawnicy poznają wtedy kulisy transakcji, w tym cenę, jaką Mossakowski zapłacił spadkobierczyni. Piszą do CBA: "Nie trzeba być rzeczoznawcą majątkowym, by stwierdzić, że sprzedanie całych przysługujących praw do nieruchomości [za 50 zł], w żaden sposób nie jest ekwiwalentne do ich wartości rynkowej". Przekonują też, że kupiec roszczeń ubogi nie jest - przejął przecież inne nieruchomości. Padają adresy: Krakowskie Przedmieście, Francuska, Kłopotowskiego, Floriańska, Otwocka i Nabielaka. Tam mieszkała działaczka lokatorska Jolanta Brzeska, którą zamordowano w 2011 r. Sprawców zabójstwa do dziś nie ustalono.

Burmistrz Śródmieścia pisze do prokuratury: "Mogło dojść do naruszenia prawa i działania na szkodę skarbu państwa przez uchylenie się od obowiązku podatkowego. (...) Działalność pana Mossakowskiego szkodzi wizerunkowi reprywatyzacji w Warszawie". Prokuratura odmawia śledztwa.

W 2014 r. w sądzie dzielnica też ponosi porażkę. Jej prawniczce nie udaje się obalić umowy za 50 zł. Sąd zmniejsza jedynie odszkodowanie dla Mossakowskiego za Hożą z 5 mln zł do 1 mln zł (plus odsetki). W uzasadnieniu pisze, że Mossakowski - tym razem jako pełnomocnik swojej matki - dopłaca pani Anieli 1 mln zł. Po tej transakcji Hożą dzielą matka i syn - on dzięki umowom za łącznie 550 zł, ona dorzuciła do tego milion.

Prawniczka Śródmieścia na sali sądowej jest bezradna, bo pani Aniela zeznaje o kamienicy: "To moje, mogę sprzedawać, za ile chcę, taka jest moja wola". Zapewnia, że Mossakowski jest jej dobrym znajomym i opiekunem, a transakcję uzgodniła z dziećmi.

Prawniczka nie może pogodzić się z tym rozstrzygnięciem. Pisze kasację do Sądu Najwyższego. To wyjątkowa skarga, trzeba dobrze dobrać argumenty, by sędziowie w ogóle się nią zajęli.

Samotna walka

Jest grudzień 2015 r. Prawniczka dostaje wypowiedzenie pracy w Śródmieściu. Jednocześnie Sąd Najwyższy podziela jej argumenty i uchyla korzystny dla Mossakowskiego wyrok z 2014 r. Kupiec roszczeń musi zwrócić miastu w sumie 1,6 mln zł.

Ale nie tylko o pieniądze tutaj chodzi. Ważne jest też, co napisali w uzasadnieniu sędziowie Sądu Najwyższego: "Sąd Apelacyjny zaniechał przeprowadzenia szerszej analizy umowy w kontekście jej sprzeczności z zasadami współżycia społecznego".

Sędziowie przypominają też, że sprawa "dotyczy roszczeń przedwojennych właścicieli i spadkobierców (...) wyzutych bezprawnie z prawa własności". Prawo do odszkodowania za korzystanie z kamienicy ma "służyć naprawieniu krzywd dziejowych", stąd "nie jest obojętne, kto z tych roszczeń korzysta". I dalej: "Należy ocenić, czy z punktu widzenia ogółu ludzi uczciwych i rozumnych, jest zgodna z elementarnymi zasadami uczciwości i przyzwoitości umowa, na mocy której obrotna i przedsiębiorcza osoba, znakomicie obeznana z zagadnieniami dotyczącymi nieruchomości objętych dekretem warszawskim, kupuje za 50 zł od spadkobierczyni przedwojennych właścicieli budynku w centrum Warszawy - osoby schorowanej, w podeszłym wieku, skromnie sytuowanej - roszczenie o wynagrodzenie za korzystanie z tego budynku przez pozwanego [miasto], w sytuacji, w której nabywca (...) doskonale zdaje sobie sprawę, że wierzytelność ta przedstawia dużą wartość".

W uzasadnieniu czytamy też: "Czy moralne jest, aby osoba, która nie tylko nigdy nie została pokrzywdzona działaniem dekretu, ale która roszczenie (...) nabyła za 50 zł, czyli ułamek faktycznej wartości, odniosła korzyści z tego tytułu, kosztem środków publicznych, czyniąc z tego rodzaju działalności źródło znacznych przychodów, nieadekwatnych do zainwestowanych środków?".

Pomimo tego sukcesu prawniczka traci pracę w Śródmieściu. Słyszy, że nie jest dość dyspozycyjna, a jej stanowisko zostanie zredukowane. Będąc już w okresie wypowiedzenia, ściąga z Sądu Najwyższego uzasadnienie wyroku. To precedens, więc urzędnicy powinni poznać argumenty sędziów, mogą im pomóc w innych procesach, gdzie kupcy roszczeń domagają się pieniędzy.

Prawniczka dostaje jeszcze zlecenie na dalsze prowadzenie sprawy z Mossakowskim, bo Sąd Najwyższy kieruje ją do ponownego rozpoznania. W połowie marca Sąd Apelacyjny oddala powództwo Mossakowskiego. Wyrok jest prawomocny. Po tym sukcesie, tuż przed zakończeniem okresu wypowiedzenia, prawniczka radzi jeszcze, by szybko wystąpić do Mossakowskiego o zwrot pieniędzy.

Urzędnicy nie zajmują się tym przez trzy miesiące. Czekają, aż z sądu przyjdzie uzasadnienie wyroku. O sprawę pytamy w ubiegły piątek, urzędnicy dzielnicy informują, że dokumenty z sądu dotarły do nich dopiero we wtorek. - Możemy więc rozpocząć działania zmierzające do odzyskania wpłaconych kwot - mówi Mateusz Dallali, rzecznik Śródmieścia. Zapewnia, że zwolnienie prawniczki nie miało związku ze sprawą z Mossakowskim. Wypowiedzenie wręczyła jej ówczesna szefowa śródmiejskiego Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami Małgorzata Mazur. Prawniczka znów walczy. Tym razem z miastem, w sądzie pracy.

<< powrót do poprzedniej strony